poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Mazowieckie kościoły, stupy i gompa, kirkut i mykwa. Czyli rowerkowo: Koziebrody - Płock.


Rowerkowo: 22 kwietnia 2018

Foto Galeria

Koziebrody, Kuchary, Drobin, Zagroba, Goślice, Płock



Streszczenie wycieczki.

Druga tego roku nasza rowerowa wycieczka i znowu bez wysiłku mózgu.

Kolejowo z Płocka z przesiadką w Sierpcu do Koziebród. Kolej czysta, przyjazna i wygodna. Pociągi są zsynchronizowane, także jest 6 minut na przesiadkę z szynobusu do szynobusu. Jak zwykle przemiły kierownik pociągu, ten sam na obu trasach. Przesiadał się razem z nami, także byliśmy odpowiednio zaopiekowani na całej trasie.

Koziebrody (2 km) ludzie pomału schodzą do kościoła na mszę. My focimy i zaopatrujemy się tradycyjne w kefir i banany, wiejski sklepik zwyczajowo czynny w niedzielę niehandlową.

"Lato, jesień, zima, wiosna - do Drobina doga prosta" ale my dla urozmaicenia zjeżdżamy z asfaltu na mazowieckie polne drogi (3-7 km). Trochę piasku, ale słowiki i sielanka wokół.

Kuchary - Buddyjski Ośrodek Medytacyjny. (5 km). Nie sprawdziłem kalendarza i okazuje się, że z całej Polski i pół Europy zjechali ludzie przygotować logistykę letniego odosobnienia na kilka tysięcy ludzi. Zatem nie będziemy przeszkadzać, gompy nie zwiedzimy, ale śniadanie na trawie przy stawiku pod stupą - to i owszem uskuteczniamy. Okrążamy stupy z buta i na rowerkach. Może kiedyś zostaniemy pierwszymi buddami na dwóch kółkach?

Ruszamy dalej polną drogą do Drobina (11-14 km). Mieścina podupadła jak klasyczna wieś poPeGeeRowska, wygląda jak żywy skansen przemian ustrojowych. Ogromny rynek pamiętający dawna przeszłość, w środku kościół i młodzieńcy pijący piwo. Jeden sklepik otwarty, można uzupełnić prowiant i napoje. Iwona rozpytuje księdza proboszcza i napotkanego pana, robi krótką kwerendę i odnajdujemy kirkut, a właściwie kawałek poletka po nim i mykwę. Jeszce posilamy się energetycznie batonikowo na ryneczku i w drogę.

Pogoda cudna, wiaterek lekko w plecy, a my asfaltem, ale bocznymi mało samochodowymi w niedzielę drogami podążamy do Goślic (14-38 km). Pełen lajcik, mocno już rozbudzona wiosna, pola, miedze, zagajniki, cudnie jest. Dużo naturalnego nawozu na polach. Po drodze czynny jeden sklepik w Leszczynie Szlacheckim.

Docieramy do Goślic. Pewnie byśmy odbili się od zamkniętej automatycznej bramy kompleksu pałacowo parkowego, w którym jest Dom Pomocy Społecznej z podległymi placówkami (39 km). Ale mamy Nadię, dla której nie ma przeszkód. Coś poprzyciskała i wpuszczają nas. Wchodzimy na wariata nie wiedzą, że my to obcy i jesteśmy nielegalnie, o czym się dowiemy od groźnej pani urzędującej w pałacu. To paranoja odnowić za grube miliony zabytkowy zespół pałacowy, po czym go ogrodzić szczelnie, zabronić wstępu i fotografowania. Decydentów powinni tam hospitalizować. Per analogiam można zespół pałacowy w Wilanowie zamienić na klinikę psychiatryczną, zamknąć, ogrodzić i izolować od turystów.

Dalej można wracać szerokim gładkim asfaltem do Płocka, ale to droga, po której jeżdżą wariaci i samobójcy, ogromnie wypadkowa. Zatem kierujemy się bocznymi drogami w kierunku Podolszyc. Nie znałem tych dróżek, ale na szczęście Małgosia ma je w małym palcu. Ślicznie przeprowadziła nas "z daleka od szosy" w okolice Cotexu (40-50 km). Łukasz pokazał mi jak bez stresu dotrzeć stamtąd do ulicy Słonecznej, po uroczym mostku nad potokiem (50-51 km). Skończyłem już samotnie, na zatłoczonym niehandlowo-niedzielnym smogiem Starym Rynku.

I w tym momencie poczułem wyższość naturalnego rowerowania nad bezwyraźnym ludzkim tłokiem w mieście.      


Wycieczka w Kucharach. Przy stupie Nadia cały czas wchodziła
w pozycję Dakini. Ależ ma wyczucie miejscowych energii.

Komunikacja i współpraca.

Trzej nowi rowerzyści dołączyli. Wszyscy pozytywni, uśmiechnięci i radośni, skorzy do współpracy i pomocy. Wymarzoną ekipę stworzyliśmy.

Marszruta.

Jak zwykle bez mapy, z nawigacją. Na końcu Małgosia i Łukasz przeprowadzili nas "z daleka od szosy". Słowem luksus.

Walory przyrodnicze i estetyczne.

Słoneczko, budząca się już w pełni wiosna, sielskie pejzaże, sprawiły że było wręcz magicznie. I to było największe zaskoczenie, bo przyrodniczo, to żadnych atrakcji nie było według map.

Trudność.

Trasa bardzo łatwa jak na nasz styl uprawiania wycieczek. Trochę piasków, ale znośnie. Ruch na drogach minimalny. Nadia jechała na 3-biegowym rowerze, było jej dosyć ciężko. Ale dzięki temu (nie powtarzajcie nikomu), tempo było takie, że nadążałem za resztą


Ślad trasy do pobrania ze strony GPSies.com


niedziela, 15 kwietnia 2018

Wzdłuż Skrwy Lewej od źródeł (U Wasiaków) do ujścia (U Rybaka).


Rowerkowo: 14 kwietnia 2018.



Komunikacja i współpraca.

Pierwszy raz ruszyliśmy w tym składzie. Ale zdaje się karmicznie jesteśmy dobrani idealnie. Ja pilnowałem by nie zejść z trasy, a dziewczęta zadbały o resztę. To było jak zawsze idealne rozwiązanie. To one wypatrzyły najlepszą miejscówkę do sweetfoci, najsmaczniejsze ciastka u Wasiaków, najlepsze drzewo, po którym mozna przeprawić się przez bagienko, najpyszniejszy obiad w okolicy itd. Sielanka i pełen odpoczynek mózgu.

Marszruta.

Czasami człowiek ma ochotę przejść szlak nie kombinując i to jest ten przypadek. Wchodzimy na jeden kraniec niebieskiego szlaku pieszego i kończymy ma drugim końcu szlaku. Jeśli ktoś nie chce podskakiwać na nierównych płytach na wale wiślanym, to proponuję wygodną drogę asfaltową pomierzy wałem i "drogą krajową". 

Błądzenie.

Szlak dobrze oznakowany, trudno zabłądzić. Nawigacje mozna zostawić w domu.

Walory przyrodnicze i estetyczne.

Zdecydowanie najpiękniejszy szlak w okolicy Płocka po lewej stronie Wisły!

Trudność.

Jeden odcinek od Kluska do Krzywego Kołka (15-19 km na naszej mapie) dosyć trudny. Rowerzystom mniej wprawnym proponuję obejście tego odcinka. Wąskie ścieżki na stromej skarpie nad wodą, powalone w poprzek drzewa, których nie da się obejść, zalane ścieżki po deszczach itd .  


Umiejętność przechodzenia z rowerem po drzewie
nad bagienkiem jest atutem na tej trasie.


Ślad trasy do pobrania ze strony GPSies.com






Krótki filmik z newralgicznej przeprawy autorstwa Bogusi.







Przydatne linki:

Skrwa Lewa w Gostynińsko-Włocławskim Parku Krajobrazowym
Rezerwat Dybanka.
Centralny Rejestr form Ochrony Przyrody - powiat gostyniński
Zamek Gostyniński.
Pałac w Lucieniu.




środa, 11 kwietnia 2018

Dobra zmiana w Brudzeńskim Parku Krajobrazowym, cz.1 Las Brwileński


Dziwny obraz zobaczyłem przy wjeździe do lasu od strony Brwilna. Po lewej obelisk upamiętniający uśmiercających zwierzęta, członków koła łowieckiego 'Wisła', którzy odeszli do krainy wiecznych łowów.

W środku Jezus Chrystus ukrzyżowany, też śmierć.

Z prawej tablica świadcząca, że coś tu ktoś ufundował. UE, marszałek województwa czy powiat, trudno określić. Na czerwonym szlaku biegnącym przez cały Las Brwileński tylko tablice informacyjne o dotacji widać, niczego dla turystów, ani jednej wiaty czy podobnego przybytku nie ufundowano.

Za tym dziwnym ołtarzem leżą pokotem ścięte drzewa, też śmierć. Najgenialniejszy scenograf by tego nie stworzył.    


Ołtarz śmierci. 

Obelisk pamięci uśmiercających, którzy odeszli do krainy wiecznych łowów. 

Ukrzyżowany Jezus Chrystus


Zabity las w tle.

Tablica informacyjna przy wjeździe do lasu od strony Cierszewa.


Dokumentuję osiągnięcia polskiego leśnictwa w okolicach Płocka. Jeśli ktoś zechce się dołączyć, to proszę o info na priv. Przydatne są ślady gps po obwodzie wycinki i fotografie z geotagami.
trinle33@gmail.com


Zobacz także:








czwartek, 5 kwietnia 2018

Św, Jan Nepomucen z Dobrzykowa wrócił do roboty.


Rowerkowo. 4 kietnia 2018.

Płock - Ciechomice - Dobrzyków - Płock






Św. Jan Nepomucen ma w angażu ochronę przed powodziami, ratowanie tonących i wiele innych obowiązków. Stąd jego obecność na dawnej przystani parowców w Dobrzykowie.
















I jeszcze niezapomniany 'Parostatek' w wykonaniu Krzysztofa Krawczyka.



niedziela, 1 kwietnia 2018

Taleb Nassim Nicholas, Czarny łabędź - cytaty


Czarny łabędź. O skutkach nieprzewidywalnych zdarzeń.
Taleb Nassim Nicholas.
2010


Każdy arogancki (i sfrustrowany) przeciętniak z Europy wygłasza te same stereotypowe opinie o Amerykanach: są według niego „niewykształceni”, „mało inteligentni” i „słabi z matematyki”, ponieważ w odróżnieniu od innych narodów nie lubują się w rozwiązywaniu równań oraz w omawianiu tematów, które europejskie średniaki zaliczają do „kultury wysokiej” – takich jak trasa inspirującej (i kluczowej dla rozumienia jego twórczości) podróży Goethego do Włoch albo szkoła malarska z Delftu. Człowiek, który wyraża takie przekonania, prawdopodobnie jest uzależniony od swojego iPoda, nosi niebieskie dżinsy i korzysta z programu Microsoft Word, żeby zapisywać swe refleksje „kulturowe” na pececie, od czasu do czasu przerywając proces twórczy, aby odnaleźć potrzebne informacje w wyszukiwarce Google. Cóż, tak się składa, że Ameryka jest obecnie dużo bardziej kreatywna od narodów, które sumiennie zwiedzają muzea i rozwiązują równania. Ze znacznie większym zrozumieniem podchodzi również do oddolnego kombinowania i szukania nowych rozwiązań metodą nieukierunkowanych prób i błędów. Proces globalizacji pozwolił Stanom Zjednoczonym wyspecjalizować się w twórczym aspekcie ludzkiej działalności, w dziedzinie produkcji pojęć i idei, a więc skalowalnych elementów towarów konsumpcyjnych. Poprzez eksport miejsc pracy Ameryka w coraz większym stopniu wyodrębnia mniej skalowalne elementy produkcji i zleca wytwarzanie tym narodom, które zadowala praca za stawkę godzinową. Projektowanie butów przynosi więcej pieniędzy niż ich faktyczna produkcja: Nike, Dell i Boeing zarabiają na myśleniu koncepcyjnym, organizacji pracy oraz wykorzystywaniu swojego know-how i pomysłów, podczas gdy czarną robotę odwalają fabryki podwykonawców w krajach rozwijających się, a nużącymi kwestiami technicznymi zajmują się inżynierowie z państw promujących kulturę wysoką i matematykę. Gospodarka amerykańska postawiła w dużej mierze na generowanie pomysłów, co tłumaczy, dlaczego utracie miejsc pracy w przemyśle może towarzyszyć wzrost standardu życia. Oczywiście wadą gospodarki światowej, w której te pomysły przynoszą zyski, są większe nierówności wśród autorów pomysłów oraz większe znaczenie zarówno okazji, jak i szczęścia – ale dyskusję socjoekonomiczną odłożę do Części III, a teraz skupię się na wiedzy.

*****

W 1998 roku, kiedy zacząłem pracę na własny rachunek, nazwałem moje laboratorium badawcze i firmę tradingową Empirica nie tylko z powodu niechęci do dogmatów, lecz także ze względu na znacznie bardziej przygnębiający fakt, że od czasów szkoły medycyny empirycznej musiało upłynąć jeszcze przynajmniej tysiąc czterysta lat, by medycyna się zmieniła i wreszcie stała się adogmatyczna, nieufna wobec teorii naukowych, głęboko sceptyczna i oparta na dowodach! Wniosek? Sama świadomość problemu zmienia niewiele – zwłaszcza gdy w grę wchodzą grupy nacisku i instytucje dbające o własny interes.

*****

Analogiczne stwierdzenia są tak powszechne, że przestaje to być śmieszne. We wrześniu 2006 roku fundusz inwestycyjny Amaranth, nazwany jak kwiat, który „nigdy nie umiera”, musiał zakończyć działalność, gdy stracił blisko 7 miliardów dolarów w kilka dni, co było najbardziej imponującą stratą w historii tradingu (kolejna ironia losu: dzieliłem biuro z tymi traderami). Kilka dni wcześniej firma wydała oświadczenie, w którym zapewniała, że inwestorzy nie mają żadnych powodów do zmartwień, ponieważ fundusz zatrudnia dwunastu specjalistów zarządzających ryzykiem – ludzi, którzy posługując się modelami uwzględniającymi dane z przeszłości, tworzą schematy występowania ryzyka strat. Nawet gdyby mieli stu dwunastu zarządzających ryzykiem, nie zrobiłoby to większej różnicy – i tak poszliby na dno. Najwyraźniej nie można wycisnąć z przeszłości więcej informacji, niż faktycznie ona zawiera; nie jestem pewien, czy kupno stu egzemplarzy dziennika The New York Times pomoże ci dowiedzieć się więcej o przyszłości. Po prostu nie wiemy, ile informacji niesie ze sobą przeszłość.

*****

W chwili, gdy piszę te słowa, pewien pacjent chce pozwać swojego lekarza na ponad 200 tysięcy dolarów – sumę, którą rzekomo przegrał w kasynie. Pacjent twierdzi, że środki, którymi leczono go na parkinsona, obudziły w nim niepohamowaną skłonność do hazardu. Okazało się, że to jeden ze skutków ubocznych lewodopy: niewielka, choć znacząca mniejszość leczonych nią pacjentów staje się nałogowymi hazardzistami. Oddają się hazardowi, ponieważ wydaje im się, że dostrzegają w przypadkowych liczbach wyraźne, powtarzalne wzorce, co ukazuje związek między wiedzą a przypadkowością. Płynie stąd również wniosek, że niektóre aspekty tego, co nazywamy wiedzą (a co ja nazywam narracją), stanowią w rzeczywistości przykrą dolegliwość.

*****

Ponad dwa tysiące lat temu rzymski orator, pisarz, myśliciel, stoik, polityk-manipulator i (zazwyczaj) prawy dżentelmen Marek Tuliusz Cyceron opowiedział następującą historię. Niejakiemu Diagorasowi, człowiekowi niewierzącemu w bogów, pokazano portrety ludzi wierzących, którzy modlili się w czasie sztormu i przetrwali katastrofę morską. Była to sugestia, że modlitwa chroni przed utonięciem. Diagoras zapytał jednak: „A gdzie są portrety tych, którzy się modlili, a potem utonęli?”.

Wierzący topielcy byli martwi, więc trudno byłoby im opisać swoje doświadczenia z dna morza. Dlatego też stosunkowo łatwo przekonać przypadkowego obserwatora do wiary w cuda.

Nazywamy to problemem milczących dowodów. To prosta, lecz ważna i uniwersalna koncepcja. Większość filozofów próbuje prześcignąć tych, którzy tworzyli przed nimi, tymczasem Cyceron jeszcze do niedawna bił na głowę niemal wszystkich filozofów empirycznych, którzy tworzyli po nim.

*****

Problem polega na tym, że trudno nam się uwolnić od swoich pomysłów: kiedy stworzymy jakąś teorię, prawdopodobnie już nie zmienimy zdania – dlatego ci, którzy wstrzymują się z tworzeniem teorii, osiągają lepsze wyniki. Jeśli wyrobicie sobie opinię na podstawie słabych dowodów, trudno wam będzie zinterpretować późniejsze informacje sprzeczne z tą opinią, nawet jeśli owe nowe informacje będą znacznie dokładniejsze. Mamy tu do czynienia z dwoma mechanizmami: błędem potwierdzenia, który poznaliśmy w Rozdziale 5, i trwałością przekonań, tendencją do trzymania się posiadanych poglądów. Pamiętajcie, że opinie traktujemy jak swoją własność i trudno byłoby nam się z nimi rozstać.

*****

A to sprowadza nas do ataku sir doktora profesora Karla Raimunda Poppera na historycyzm. Jak wspomniałem w Rozdziale 5, było to jego najważniejsze dokonanie, chociaż niewielu o nim słyszało. Ludzie, którzy nie znają dobrze twórczości Poppera, skupiają się zwykle na popperowskiej falsyfikacji, która służy weryfikacji twierdzeń. Ta perspektywa zaciemnia jego zasadnicze przesłanie: Popper uczynił sceptycyzm metodą naukową, dzięki niemu sceptycy zaczęli być konstruktywni.

Poirytowany Karol Marks spłodził diatrybę pod tytułem Nędza filozofii w odpowiedzi na esej Proudhona Filozofia nędzy; z kolei Popper, rozdrażniony współczesnymi sobie filozofami, którzy wierzyli w naukowe poznanie historii, napisał Nędzę historycyzmu, żartobliwie nawiązując do tytułu tekstu Marksa2.

Popper twierdził, że mamy ograniczoną możliwość przewidywania wydarzeń historycznych, dlatego należy zdegradować miękkie dziedziny, takie jak historia i nauki społeczne, do poziomu nieco powyżej estetyki i rozrywki, na równi z kolekcjonowaniem motyli albo numizmatyką. (Popper odebrał klasyczną wiedeńską edukację, więc nie posunął się aż tak daleko; ja owszem. W końcu pochodzę z Amjun). Tym, co określił mianem miękkich nauk historycznych, są dziedziny uwarunkowane narracyjnie.

Podstawowy argument Poppera brzmi następująco: żeby przewidzieć wydarzenia historyczne, trzeba przewidzieć innowacje technologiczne, które są fundamentalnie nieprzewidywalne.

*****

Człowiek o niskim poziomie arogancji epistemicznej nie zwraca na siebie uwagi, jak nieśmiały gość na przyjęciu. Ludzie skromni, którzy starają się nie spieszyć z ferowaniem sądów, nie budzą w nas szacunku. Pomyślcie teraz o skromności epistemicznej. Wyobraźcie sobie głęboko introspektywną osobę znękaną świadomością własnej ignorancji. Brakuje jej brawury cechującej idiotów, za to jak mało kto ma odwagę powiedzieć: „Nie wiem”. Nie przejmuje się, że wyjdzie na durnia albo, co gorsza, nieuka. Waha się, nie chce się zadeklarować i martwi się konsekwencjami błędnej oceny sytuacji. Bez końca oddaje się procesowi introspekcji, aż w końcu czuje się wyczerpana fizycznie i psychicznie.

To nie musi oznaczać, że brakuje jej pewności siebie – być może nie ufa własnej wiedzy. Taką osobę nazywam tu epistemokratą, a domenę, w której prawa ustalane są z uwzględnieniem ludzkiej omylności, nazywam epistemokracją.

*****

Macie zamiar kolejny raz popełnić ten sam błąd prognostyczny. A wystarczyłaby tylko odrobina introspekcji, żeby go uniknąć!

Psychologowie badali to zjawisko w kontekście zarówno przyjemnych, jak i nieprzyjemnych zdarzeń. Przeceniamy wpływ obu rodzajów przyszłych wydarzeń na nasze życie. Prawdopodobnie wynika to z naszej konstrukcji psychicznej, którą Danny Kahneman nazywa oczekiwaną użytecznością, a Dan Gilbert – prognozowaniem afektywnym. Nie chodzi o to, że mamy tendencję do błędnego prognozowania swojego przyszłego szczęścia – sęk w tym, że nie uczymy się rekurencyjnie ze swoich wcześniejszych doświadczeń. Fakt, że nie wyciągamy wniosków z błędnych prognoz naszych stanów afektywnych, świadczy o blokadzie mentalnej i zaburzonym odbiorze rzeczywistości.

*****

Zwróćcie uwagę, że przed erą chrześcijaństwa w wielu społeczeństwach wpływowi mężczyźni mieli wiele żon, odbierając mężczyznom o niskim statusie dostęp do macic; przypomina to pod wieloma względami wyłączność reprodukcyjną samców alfa w wielu gatunkach. Zmieniło to chrześcijaństwo, wprowadzając zasadę: jeden mężczyzna – jedna kobieta. Później islam ograniczył liczbę żon do czterech. Poligamiczny dawniej judaizm stał się monogamiczny w średniowieczu. Można powiedzieć, że ta strategia okazała się sukcesem – instytucja ściśle monogamicznego małżeństwa (bez oficjalnej konkubiny, jak w czasach grecko-rzymskich), nawet praktykowanego „na sposób francuski”, zapewnia stabilizację społeczną, ponieważ eliminuje problem rozjuszonych mężczyzn o niskim statusie bez partnerek seksualnych, którzy mogliby wywołać rewolucję tylko po to, żeby mieć szansę spłodzić dziecko.






Anna Bikont, My z Jedwabnego - cytaty.


Anna Bikont.
2004, -12, -15.




Tadeusza Ś. przyjmuje w swym gabinecie mój szef, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik. W głosie Adama, gdy mi oznajmiał, że – według poleconego mu przez zaprzyjaźnioną osobę Tadeusza Ś. – dokonaną w Jedwabnem zbrodnią nie można obciążać Polaków, słyszałam podekscytowanie i zarazem ulgę. Wiem, że nie był w stanie przyjąć do wiadomości ujawnionych w Sąsiadach Jana Tomasza Grossa faktów. Rozmawialiśmy o tym wiele razy. Jeszcze nim w maju ukazała się książka Grossa, mówiłam na zebraniu redakcji, że powinniśmy przygotować reportaż o miasteczku, które będzie musiało się skonfrontować ze zbrodnią sprzed lat.

*****

Obok rozmowy z Szarotą tekst Żakowskiego. Atakuje Grossa za język, jakim posługuje się w Sąsiadach: „To język wojny etnicznej. Język ludobójstwa. Gross nas w stronę takiego języka wyraźnie popycha. […] przez ostatnie pół wieku podjęliśmy w Europie bardzo wiele wysiłków, by rozumem zgłuszyć etniczne emocje, […] by kulturą okiełznać niebezpieczną naturę. […] Tym bardziej się dziwię Janowi Grossowi – który sam ten język kiedyś w Polsce słyszał – że gotów jest się teraz do niego odwołać, podejmując ryzyko dożywienia przymierających upiorów. […] Słowa i myśli mogą realnie mordować. Dlatego chciałbym tu bardzo zdecydowanie zachęcić do samoograniczenia w imię naszego wspólnego bezpieczeństwa”.

*****

Kuroń oburza się na Żakowskiego.

– Nienawiść – mówi Jacek – bierze się z czegoś innego: kiedy człowiek ma poczucie winy, którego sobie nie uświadamia. Gdzieś w środku wie, że wymordowano tu naród, a on z tego skorzystał, bo ma pożydowski dom, albo chociaż poduszkę. Nie chce się z tym zmierzyć i nienawiść w nim rośnie.

*****

Po tym jak kolejne osoby zwracają uwagę na warsztatowe niedociągnięcia książki Grossa, do mikrofonu podchodzi Marek Edelman.

– Tu każdy chciałby znaleźć coś na dowód, że Gross to marny historyk, bo się pomylił i tego pana zabili wcześniej, a tamtą panią później. Ale nie o to chodzi. Jedwabne ani nie było pierwsze, ani odosobnione. W Polsce była wtedy atmosfera do zabijania Żydów. I nie chodziło o grabież. W człowieku jest coś takiego, że lubi mordować.

*****

Czytałam w Żydowskim Instytucie Historycznym relację Menachema Finkelsztejna ze spalenia całej społeczności Żydów w Radziłowie. I tam – jak zeznawał – wykonawcami zbrodni byli Polacy. Brnęłam przez przerażające sceny gwałtów, bicia, wrzucania dzieci żywcem do płonącej stodoły, obcięcia piłą głowy żydowskiej dziewczyny i chciałam wierzyć, że to siła przerażenia kazała ocalałym wyolbrzymiać i wyostrzać.

Finkelsztejn, próbując pojąć ten wybuch barbarzyństwa, pisał: „Ziarno nienawiści padło na dobrze użyźnioną ziemię, która była dobrze przygotowaną w przeciągu długich lat przez duchowieństwo. A chęć zdobycia żydowskich zysków i żydowskich bogactw jeszcze więcej zaostrzyła ich apetyty”.

*****

Mieczysław K. opowiedział mi, że miał w Zanklewie, niedaleko Jedwabnego, wujka, bogatego rolnika, który przechował żydowską rodzinę z sąsiedniej Wizny, za co po wojnie podpalono mu gospodarstwo. Podał mi jego nazwisko – wujek już nie żyje, ale żyją jego dzieci, które wtedy były na tyle duże, że muszą coś pamiętać.

Jadę tam. Zanklewo to wieś na uboczu, na drodze z Jedwabnego do Wizny. Zadbane, zasobne gospodarstwo, serdeczny gospodarz. Tak, prawda, jego rodzice przechowali krawca z Wizny, jego żonę i dwójkę dzieci. On sam miał wtedy kilkanaście lat i dobrze to pamięta.

– Schowani byli pod podłogą, koło pieca. Nikt o tym nie wiedział, dopiero po wojnie się rozniosło. W 1945 roku partyzanci z nsz pozabierali nam ubrania, krowy, świnie, popalili zabudowania. Zostaliśmy bez dobytku. To był czas, że kto miał się trochę lepiej, zaraz mu to bandy zabierały, więc pewnie myślano, że mamy żydowskie złoto. Ojciec zwrócił się do AK, ich ludzie udali się do tych z NSZ, postraszyli, że wywiad mają dobry i rozwalą każdego, kto będzie nam dokuczać. Od tej pory był spokój. Ale biedy człowiek zażył niemało. Za nsz był taki strach jak za Ruskiego czy Niemca, albo i gorszy.

Ten strach najwidoczniej wciąż istnieje, bo przy pożegnaniu mój rozmówca prosi, żebym nie wymieniała jego nazwiska.

*****

 – W 1941 roku miałem dwanaście lat. Niektóre matki nie wypuszczały tego dnia dzieci, ale ja byłem taki, że wszędzie nos wsadziłem. Gdy Polacy chodzili po domach i spędzali Żydów na rynek, słyszało się zewsząd krzyki i płacze, bo brali i dzieci, i starców. Z pałkami ustawiali w szeregi Żydów, a ci nie stawiali żadnego oporu. Nie było ich tysiąc sześciuset, najwyżej tysiąc. Znalazłem się pod stodołą. Tłumu wielkiego wokół nie było, sami mężczyźni, może pięćdziesięciu. Z kolegami stałem trochę z boku. Strach był, że wezmą za żydowskie dziecko i wrzucą w ogień. Było słoneczne lato, wystarczyło trochę nafty i zapałki. Gdy podpalili stodołę, to krzyk trwał, aż się dach zawalił. Józef Kobrzyniecki wrzucał do płonącej stodoły dzieci. To widziałem na własne oczy. A słyszałem, że Kobrzyniecki przewodził tłumem, gdy Żydzi musieli nosić pomnik Lenina, i najbardziej bił, a jeszcze chodził po domach i ukrytych po strychach dorzynał bagnetem. Wymieniano też innych zbrodniarzy: Karolak, Laudańscy, Zejer. Gdy dorosłem, zaraz stamtąd wyjechałem i od tego czasu nie chcę z tym miejscem mieć nic wspólnego.

Zastrzega tylko:

– Proszę pisać o mnie bez nazwiska, żyją Laudańscy, do Pisza jeżdżę na zakupy, spotkałem jednego z nich kiedyś na ulicy, mróz po krzyżu, na co mi to potrzebne.

*****

W bibliotece czytam „Sprawę Katolicką”, regionalny tygodnik diecezjalny z lat trzydziestych. Temat Żydów jako największego zagrożenia dla Polski przywoływany jest tam obsesyjnie. Ta pogarda i płynąca z głębi serca uciecha, że z powodu bojkotu ekonomicznego w jakiejś wiosce Żydzi przymierają głodem – ścinają z nóg. Wiedziałam, że Kościół katolicki był przed wojną w przeważającej części antysemicki, ale co innego wiedzieć, a co innego czytać nienawistne teksty w kontekście późniejszej zbrodni.

*****

A tak wygląda mord zrekonstruowany przez katolicką agencję: „Żandarmi [niemieccy] obstawili Jedwabne dookoła, mieli psy, przymuszali Polaków do uczestniczenia w mordzie. […] Żydzi nie próbowali się bronić ani uciekać, tylko biernie wykonywali polecenia”. KAI powołuje się przy tym na słowa Jana Pawła II, który nawołuje do rzetelnego odkrywania prawdy.

*****

– Przed wojną – wspomina Edelman – byłem częściej bity niż za Niemców, tuż przed wrześniem 1939 roku łatwo było się natknąć na bojówki polujące na Żydów. Pamiętam też to uczucie strachu pomieszanego ze wstydem, kiedy w pierwszych miesiącach po wojnie poszedłem się zameldować w biurze meldunkowym, gdzie stało kilkadziesiąt osób, i musiałem na głos powiedzieć swoje nazwisko.

Opowiadam mu o szewcu z Radziłowa o nazwisku Dorogoj, któremu udało się przeżyć wojnę razem z synem, obu zarąbano siekierami w 1945 roku, jak tylko wyszli z ukrycia.

– Jechałem do Kielc zaraz po pogromie i na każdej stacji widziałem po kilka trupów, to byli Żydzi wyciągani z pociągów i zabijani. Są przecież dane z Komitetu Żydowskiego zbierane po wojnie, że w „akcji wagonowej” zamordowano półtora tysiąca Żydów.

*****

Edelman opowiada mi o matce Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Odnalazł ją po wojnie w Warszawie, żyła w biedzie, a on miał dla niej pieniądze z Jointu. Nie przyjęła. „Nie mam z tym nic wspólnego” – oświadczyła. Obawiała się, że jej pochodzenie może zaszkodzić pośmiertnej sławie syna.

*****

– Mówią, że miał pan wyrok za gwałt ze szczególnym okrucieństwem…

– Zostałem dołączony do sprawy za to, że ojciec był przed wojną wójtem.

– Ale był pan skazany?

– Ta kobieta zmarła po miesiącu, dostała zakażenia ogólnego, bo była w ciąży i nie była dopilnowana lekarsko.

– Jaki pan dostał wyrok?

– Dziesięć lat. Siedem lat niewinny odsiedziałem. Minęło więcej niż dwadzieścia lat, więc na dziś jestem niekarany.

– Nie sądzi pan jednak, że nie jest najodpowiedniejszą osobą, by bronić dobrego imienia Jedwabnego?

– Chciałem działać dla dobra Polski, nie tylko dla dobra Jedwabnego, ale jak jakieś bydlę wyciąga mi takie głupoty, zrezygnuję.

*****

Lech Wałęsa w rozmowie z Moniką Olejnik w Radiu Zet: „Nie ma co robić takiej sensacji z powodu tego, że ktoś napisał książkę i zarobił parę złotych. A ile Żydów pracowało po wojnie w bezpiece i mordowało Polaków? Ani jeden Żyd nie przeprosił nas za to”.

Przewodniczący Światowego Związku Żołnierzy ak: „Wezwanie do ogólnonarodowych przeprosin Żydów za mord w Jedwabnem jest co najmniej przedwczesne i mocno przesadzone”.

Parlament Samorządu Studentów Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie w liście otwartym do biskupa Stefanka: „Wyrażamy poparcie dla stanowiska Jego Ekscelencji dotyczącego mordu w Jedwabnem”. Dalej o interesie, jaki Żydzi chcą zbić na krzywdzie narodu polskiego.

Zarząd Krajowy sld: „Prawie cała żydowska ludność miasteczka zginęła z rąk swoich polskich sąsiadów. Mord w Jedwabnem jest powodem naszego bólu i wstydu”.

Ból i wstyd, że na takie słowa umieją się zdobyć jedynie postkomuniści.

*****

W „Rzeczpospolitej” dwa głosy poruszające problem zachowania Żydów na Kresach Wschodnich po wkroczeniu Sowietów. Profesor Marcin Kula, historyk, i Klaus Bachmann, korespondent niemieckiej prasy, są zgodni, że jeśli Żydzi nie odczuli smutku po utracie niepodległości, wystawia to przede wszystkim złe świadectwo polityce etnicznej II Rzeczypospolitej. „Państwo, liczące jedną trzecią mniejszości, traktowało je w najlepszym wypadku jako gości – a w gorszym wypadku uchybiało nawet roli gospodarza” – pisze Kula. „Jeśli państwo jest »codziennym plebiscytem swoich obywateli« […], to Polska w 1939 roku po prostu przegrała ten plebiscyt u swoich mniejszości – stwierdza Bachmann. – Kategorie »lojalności« i »zdrady« w tym wypadku przestają mieć zastosowanie”.

*****

 – Do naszego domu tak wkroczył komunizm, że wdarło się kilku Rosjan i zabrali nam buty – mówił mi Herschel Baker z Florydy, pochodzący z Jedwabnego.

*****

O Strzemboszu opowiada profesor Marcin Kula: „To nie jest człowiek, który ma coś przeciwko Żydom. Widzi siebie jako jednostkę, która jest częścią narodu polskiego. Ma głęboko zakorzeniony podział na »my« i »oni«, czyli »obcy«, np. Żydzi. On wie, że naród polski jest dobry, że opierał się komunizmowi, że Kościół jest dobry. Jakżeż tu powiedzieć, że ta dobra nasza ludność rolnicza i katolicka wymordowała Żydów?”. Inny znany historyk, który nie chciał wystąpić pod nazwiskiem, mówi: „Jego reakcja i ludzi mu podobnych jest reakcją obronną na coś, co oni odbierają jako atak, i chcą za wszelką cenę obronić Polskę, polską historię, polską niewinność. Myślę, że sprawa Jedwabnego obudziła w Strzemboszu, tradycyjnym polskim patriocie, nie antysemicie, jakieś demony”.

Dlatego właśnie te wszystkie niedorzeczności, które wypisuje Strzembosz, tak mnie bolą. To, co robił on w życiu, budzi uznanie i szacunek. Strzembosz mi uzmysławia, co przyzwoity Polak jest w stanie opowiadać o Żydach, kiedy temat ten psuje mu jego wyobrażenia o Ojczyźnie i rodakach.

Jerzy Robert Nowak, płodny antysemita, przygotowujący teraz książkę o „kłamstwach Grossa”, specjalnie mi nie wadzi – gotowa jestem przyjąć, że w każdej sprawie musi się ujawnić margines oszołomów. Zresztą, zgodnie z krzywą Gaussa, bez Jerzego Roberta Nowaka niemożliwe byłoby zaistnienie na drugim krańcu tej krzywej takich Polaków, jak Krzysztof Śliwiński czy Jan Jagielski, którzy z potrzeby serca jeszcze w latach siedemdziesiątych zajęli się porządkowaniem żydowskich grobów.

*****

Gdy wracał do Polski w 1945 roku pociągiem repatriacyjnym z Rosji, na stacjach stali Żydzi i ostrzegali, żeby nie próbować wracać do domu, bo Polacy zabijają. I żeby trzymać się razem, bo jak znajdują pojedynczego Żyda, to wyrzucają z pociągu i rozstrzeliwują.

*****

Korzystam z gościnności Majki Bissinger, mieszkającej tu od lat dwudziestu, mojej znajomej z czasów, gdy mieszkała w Warszawie. Dowiaduję się od niej, że tu na Żydów mówi się „Polacos”. Funkcjonuje też wyrażenie „polaquiar”, oznaczające handel obwoźny, który wprowadzili tu wschodnioeuropejscy Żydzi. Są też widoczni w polityce, odgrywają znaczącą rolę w obu najważniejszych partiach: wyzwolenia narodowego, czyli liberalnej, i chrześcijańsko-demokratycznej, czyli konserwatywnej.

– Kiedy przyjeżdżał papież do Ameryki Południowej – opowiada Majka – jeden taksówkarz kręcił głową, że papież, a Żyd, no bo Polak to Żyd. Nie żeby mu to przeszkadzało, tu nie ma uprzedzeń rasowych, był tylko trochę zdziwiony.

Znajduję zdanie w pamiętniku Wasersztejna: „Nazywali mnie w interesach »Polacos«, ale to nie było ani gorzej, ani lepiej, bo Kostarykanom nie robi to różnicy, kim się jest”.

*****

Takim zaufanym ludziom to mogłabym powiedzieć, ale tak to człowiek się nie chwalił, bo się bał. A ci, co mnie bili, to się nie boją. Ja miałam przyjemność, że życie Żydom ratuję. Ale ludzie na to bardzo krzywo patrzą. Może w późnych latach czterdziestych, jakbym Murzynów ukryła, toby jakoś inaczej to odbierali. Sama pani wie, gdzie się żyje, to niech pani powie, ile jest takich osób, co by im się podobało, że ja Żydów chowałam? Jeden na dziesięć to chyba za dużo liczę? Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że jak Żyda się ma za przyjaciela, to Polaków się ma zaraz za wrogów. Czemu tak jest, to ja nie wiem. Jak dostałam odznaczenie, medal tych Sprawiedliwych, to moja Helenka zaraz smyrgnęła do kosza. I lepiej, przecież i tak nie byłoby komu pokazywać. W Ameryce księdzu w Chicago na spowiedzi powiedziałam, że uratowałam Żydów i że się codziennie za nich modlę. Nic nie powiedział, że nie wolno, więc widać to nie grzech. W Polsce za nic bym księdzu takich rzeczy nie mówiła.

*****

„Gdy Niemcy byli nad nami w stodole, jednej z kobiet przyszło rodzić – pisał. – Antosia przyniosła prześcieradło, nożyczki, alkohol. Wytłumaczyła, jak ma przeć, oddychać. Zaraz potem zjawili się Niemcy z psami. Tak się śmieli, że wiedzieliśmy, że są napici. Zaczęli chrapać. W nocy kobieta zaczęła rodzić. W ustach trzymała kawałek materiału, żeby nie krzyczeć. Powiedziałem koledze, że przyjście na świat dziecka, jak Niemcy są tak blisko, oznacza śmierć Antosi i zostawiam to jego sumieniu. Zobaczyłem dramatyczne pytanie w jego oczach. Rozmawiał cichutko ze swoją kobietą. Ból wykrzywiał podziemną matkę, gryzła szmatę tak mocno, że ciekła jej z ust krew. Dziecko zaczęło wychodzić, jak pojawiła się główka, ojciec położył rękę na buzi, żeby nie zaczęło płakać. Trzymał, aż zrobiło się sine, matka straciła przytomność. Trzymał dalej, aż znieruchomiało. Odcięliśmy pępowinę. Matka, jak wróciła do przytomności, pomodliła się po hebrajsku, pogłaskała martwe dziecko i płacząc, zasnęła. Ojciec pocałował dziecko w czółko. Gdy Niemcy wyszli na patrol, odsunął żłób i wyszedł. Wsunął je do kupy gnoju. Ile to miesięcy pod ziemią przeleżeliśmy jeszcze tak. Przeciekał do nas smród gówna i nafty, dręczyło wspomnienie dziecka, którego życie poświęciliśmy, żebyśmy my mogli żyć”.

*****

Do zbrodni popełnionej w sierpniu 1941 roku przyznał się Stanisław Zalewski (w 1950 roku skazany na karę śmierci). Jej ofiarą padło dwadzieścia Żydówek w wieku od piętnastu do trzydziestu lat, wynajętych ze szczuczyńskiego getta do prac ogrodniczych w majątku Bzury, niedaleko Szczuczyna.

„Podjechaliśmy tam na rowerach – opisywał Zalewski. – Wcześniej poszliśmy do majątkowej kuźni i okuliśmy pałki na końcu żelazem, ażeby lepiej było zabijać. Po godzinie czasu przyjechały z majątku Bzury dwie furmanki drabiniaste, na jednej furmance jechał Krygiel, a na drugiej Modzelewski Henryk. Gdy furmanki podjechały pod dom, wypędziliśmy Żydówki z piwnicy i kazali im powsiadać na wóz. Zawieźliśmy je do boczkowskiego lasu, gdzie był wykopany okop. Tam kazaliśmy wszystkim Żydówkom porozbierać się do koszul i majtek, tylko dwóm młodym Żydówkom, które miały stare ubranie, nie kazaliśmy się rozbierać. Zaczęliśmy prowadzać po jednej nad okop i tam zabijaliśmy pałkami. Tkacz zabił cztery Żydówki. Jeszcze przed zabiciem pięciu osobników gwałciło jedną Żydówkę. Po zgwałceniu Żydówki ja wziąłem pałkę drewnianą od Tkacza i sam osobiście zabiłem Żydówkę, uderzając ją pałką trzy razy w głowę, i wpadła do okopu. Z pomordowanych Żydówek otrzymałem pantofle i jedną sukienkę. Trzy dni później do sołtysa przyjechała niemiecka żandarmeria i na jej polecenie pokazałem miejsce mordu. Jeden żandarm zapytał się mnie, czym my ich zabijali, ja powiedziałem, że pałkami. Po wypowiedzeniu moich słów zostałem uderzony przez żandarma niemieckiego gumą i powiedział mi: »Czemu z powrotem nie przyprowadziliście ich do getta?«. Następnie kazali mi lepiej zasypać”.

Jeden z wezwanych mówił o uczestnikach zbrodni: „Myśmy wszyscy należeli do endecji”.

*****

Menachem i Izrael Finkelsztejnowie zeznali, że przy okazji grabieży dochodziło do licznych gwałtów. Gdy Jan Skrodzki zacytował swej kuzynce Halinie Zalewskiej fragment relacji Menachema o gwałceniu Żydówek, energicznie zaprotestowała, nie zauważając, że sama potwierdza jego zeznania:

– To żydowskie krętactwa. Każdy by się brzydził. Gwałcili Kosmaczewscy obaj, Leon i Antoni, Mordasiewicze zza ogródków. Esterę, żonę krawca Szymona, która przychodziła nam prać, Kaziuk Mordasiewicz wziął i robił z nią, co chciał. Wyprowadził ją w błota nad rzekę Matlak za groblą i kazał się jej turlać. Błagała, byśmy się za nią wstawili. Ojciec nawet chciał, ale bandyci walili do drzwi i wołali: „Jak będziecie się upominać za Żydami, pójdziecie pierwsi na spalenie”. No i spalili Esterę razem z wszystkimi.

W niedzielę 6 lipca doszła przerażająca wieść o rzezi w Wąsoszu. O dwunastej w południe, jak opisywał Menachem Finkelsztejn, przyjechało do Radziłowa wielu Polaków z Wąsosza. Miejscowi nie wpuścili ich do miasteczka, ale też nie pozwalali Żydom się z niego ruszyć.

„Przy wyjazdach z miasteczka było dużo chłopów i chłopek pilnujących każdego ruchu Żydów – pisała Chaja Finkelsztejn. – Słyszeliśmy krzyki chłopów, że tratuje się zboże, nie pozwalali nieszczęśnikom się ukryć”. Brat Chai Finkelsztejn udał się do księdza Dołęgowskiego prosić go o wstawiennictwo: „Brat prosił, płakał, a ksiądz nic, miał tylko wyrzuty i pretensje”.

*****

Berek Wasersztejn z Radziłowa, który przeżył ten dzień, dotarł do Białegostoku i udało mu się dotrwać końca wojny, dołączając do sowieckiej partyzantki, zeznawał na procesie, co o śmierci jego żony Racheli opowiedziała mu znajoma Polka: „Żona moja była schowana. Kiedy ją wykryli, zaprowadzili do stodoły. Leon Kosmaczewski kazał jej wchodzić wraz z dzieckiem i z powodu silnych płomieni przystawił jej drabinę. Żona zaczęła prosić, żeby chociaż zabrali dziecko, które miało dziesięć dni. Kosmaczewski, złapawszy dziecko za nóżki, wrzucił je przez dach, a żonę przebił bagnetem i również wrzucił”.

*****

W wersji Kosmaczewskiego w lutym 1945 roku miał się dowiedzieć od rolników ze Słucza, że Dorogojowie wyszli z ukrycia, zamieszkali tam u gospodarza i odgrażają się, że zaraz nadejdzie Armia Czerwona i przyjdzie czas zemsty, że mają broń, nagan „dziewiątkę”, i zamierzają zastrzelić Kosmaczewskiego. Zeznawał, jak ich zamordował: „Na drugi dzień wieczorem wziąłem furmankę od brata, Józefa Gabriela Kosmaczewskiego, i z bratem Józefem przyjechaliśmy do wsi Słucz na podwórze do ob. Walewskiego Stanisława […] i oznajmiłem Walewskiemu, że Ruscy nadchodzą, a Żyd Dorogoj przygraża się, że zabije mnie i Skrodzkiego Zygmunta z Radziłowa za córkę, Dorę Dorogoj, którą my zabiliśmy obaj z nim. Nadmieniłem Walewskiemu, że mam litr wódki w kieszeni i idę przeprosić tych Żydów, ażeby się z nimi zapogodzić i przeprosić ich za to, że im zabiłem córkę. Walewski mnie usłuchał i uwierzył, że mam wódkę i rzeczywiście chcę przeprosić. Poszedł do Samołków, tam, gdzie Żydzi przebywali, i przyprowadził ich na swoje podwórze. […] Stałem w sieni z siekierą, schowany za futryną. […] Dorogoj stary, wchodząc do sieni, został przeze mnie silnie uderzony siekierą obuchem w głowę i przewrócił się, ani nie pisknął. Widząc to, młody Dorogoj zaczął uciekać i krzyczeć. Ja go dopędziłem i podstawiłem mu swoją nogę tak, że przewrócił się na ziemię, a ja momentalnie dwa razy uderzyłem go siekierą w głowę, też obuchem, i zabiłem go na śmierć. […] Po zabiciu tych Żydów zawołałem brata Józefa, gdyż był oddalony o jakieś 10 metrów, i Mordasiewicza Feliksa, zam. Radziłów, a będącego w tym czasie w Słuczu. Gdy oni przyszli, pokładliśmy Żydów na sanie i wywieźli do lasu w Słuczu i tam zrzuciliśmy ich na śniegu i zostawili na wierzchu. Tam ja przeprowadziłem u nich rewizję, szukając przy nich broni, lecz nic nie znalazłem”.

*****

„Kiedy w 1941 roku na nasze tereny weszły wojska niemieckie – zeznawał dalej Kosmaczewski – a Armia Czerwona cofnęła się, zacząłem poszukiwać Dorogoj Dory, by się na niej zemścić. […] Dowiedziałem się, że ona przychodzi do Słucza, do Kopańczyków (imienia nie znam) na kolonię. […] Wtedy ja prosiłem Kopańczyk: »Niech pani jej nie żałuje, lecz jak przyjdzie do pani, żeby ktoś mnie, tj. Kosmaczewskiego Antoniego, powiadomił, że jest u pani«. Od tego czasu zeszło ze dwa dni i przybiegł do mnie do Radziłowa goniec, nazwiska nie znam, od Kopańczyk, że u nich w domu przebywa Dorogoj Dora. Wtenczas ja zaraz poszedłem do Skrodzkiego Zygmunta (krawiec, zam. Radziłów, ul. Piękna), który też poszukiwał Dorogoj Dory […]. Udaliśmy się na kolonię Słucz do Kopańczyków, gdzie Dorogoj Dora skrobała kartofle. Gdy weszliśmy do mieszkania, Dorogoj Dora poznała nas i była bardzo wylękniona. Skrodzki kazał jej zabrać, co ma, i iść na podwórze. Gdy wyszliśmy na podwórze, Skrodzki zaraz na podwórzu sprawił jej lanie kijem, gdyż opierała się i nie chciała iść. Skrodzki na podwórzu znalazł szpadel i dał do ręki Dorze, żeby go niosła. Zaczęła prosić i mówiła: »Już ja wiem, gdzie idę«. Wtedy Skrodzki odezwał się, że: »Powinnaś wiedzieć«. Odeszliśmy do 150 m od zabudowań Kopańczyków – na polu, zdaje się, Kopańczyków – i obaj ze Skrodzkim kazaliśmy jej kopać dół. Kiedy już wykopała dół głębokości około 60 cm, szeroki 80 cm na 50 cm, wtedy zaczęliśmy bić Dorogoj Dorę. Skrodzki Zygmunt bił kijem, takim jak bijak u cepów. Ja, Kosmaczewski Antoni, biłem kamieniem, który trzymałem w ręku. I tak biliśmy obaj, aż zabiliśmy ją i w tym dole zasypaliśmy ją zaraz po zabiciu”.

*****

Chłopi z Trzasek udali się do radziłowskiego księdza i powiedzieli, że rodzina Finkelsztejnów chce zostać katolikami. „Ksiądz kazał naszym dzieciom chodzić na lekcje religii razem z polskimi dziećmi. Po pierwszej lekcji przyszły zgorzkniałe. Rozpoznawały na szkolnych kolegach żydowskie ubrania. Gdy ksiądz pochwalił nasze dzieci za postępy, zaczęli nas odwiedzać we wsi nawet uprzedni wrogowie. Rozmowy były wciąż o tym samym: kto ile wyrabował i jak bogaci byli Żydzi. Opowiadano, że u Szlapaka pokój pełen był wszelakiego dobra, że wyniesiono stamtąd dla księdza skrzynię srebrnych sztućców i inne przydatne dla jego gospodyni rzeczy. Mordercy chełpili się swym bohaterstwem, opowiadali,jak krzyczeli Żydzi, jak dręczyli dziewczyny, pokazywali grymasy ofiar” – streszczała Chaja opowieści, których musiała wysłuchiwać we wsi.

Chaja rozpoznawała także swoje rzeczy, ale nigdy nie dała nic po sobie poznać. Jedna z chłopek skarżyła się jej, że radziłowiacy nie chcą im dawać ubrań po Żydach, bo nie było ich przy mordzie. Próbując wciągnąć Chaję w spór, komu powinien przypaść dobytek ofiar, oświadczyła: „Ja to rozumiem inaczej. My nie zabijali, to my powinni brać to, co po Żydach, bo nam się bardziej należy”.

*****

Wyszli z ukrycia, jak tylko pojawili się Sowieci, 22 stycznia 1945 roku. Sołtys z Konopek ostrzegł ich, żeby się jeszcze schowali, że właśnie poprzedniego dnia zamordowano ojca i syna Dorogojów. Finkelsztejnowie ruszyli do Knyszyna, a stamtąd do Białegostoku. „Napadano na pojedynczych Żydów, którzy przeżyli – pisała Chaja. – Był spis, że było siedemdziesięciu Żydów z okolicy zabitych na drogach i w miasteczkach. W Białymstoku było niebezpiecznie, wieczorem nie można było wychodzić. Banda napadła na dom koło nas, gdzie mieszkali Żydzi piekarze. Bili ich, powiedzieli, żeby przestali piec, bo ich zabiją. Żydowska kobieta została zastrzelona w biały dzień przed drzwiami sklepu, który otwierała. Siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach”. Pewnego razu, gdy nocą zapukano do ich drzwi, zabarykadowali się. Rano okazało się, że to pukali milicjanci. Wściekli krzyczeli: „Szkoda, że Hitler was nie wykończył! Będziemy was kroić na kawałki, a nie ochraniać!”.

*****

– Zaraz po wojnie matka pani Heleny odzyskała dom po dziadku Abramie Kruku i zamieszkała tam z nią i Ickiem, jej młodszym bratem. Icek po wojnie pasł krowy koło naszego pola, bo tam były pola po dziadku Kruku. Koledzy, którzy paśli z nim bydło, zamordowali go podczas zabawy.

Tę historię potwierdziło kilku moich rozmówców, już nie pod nazwiskiem.

– Grali w łapanie i podrzucanie kamyków. On był od nich młodszy, a lepszy. Wygrał. Zaczęli w niego rzucać kamieniami. Jeszcze doszedł do domu.

– Jednego razu Icek pasł krowy z kolegami. Grali w kamyki. Icek wygrał. Zabili go chłopcy za to, że przegrali z Żydem. Tak go bili po krzyżu, po plecach, że chłopaczek umierał dwa dni. Był katolikiem i jak czuł na tym polu, że umiera, poprosił, żeby mu dali pocałować krzyżyk z Panem Jezusem. Podali mu krzyżyk z odwrotnej strony, był jeszcze na tyle przytomny, że go przekręcił i pocałował pasyjkę. Mama jednego z tych młodych morderców poszła do księdza, że Żyda nie można chować po katolicku.

*****

– Zaraz po wojnie matka pani Heleny odzyskała dom po dziadku Abramie Kruku i zamieszkała tam z nią i Ickiem, jej młodszym bratem. Icek po wojnie pasł krowy koło naszego pola, bo tam były pola po dziadku Kruku. Koledzy, którzy paśli z nim bydło, zamordowali go podczas zabawy.

Tę historię potwierdziło kilku moich rozmówców, już nie pod nazwiskiem.

– Grali w łapanie i podrzucanie kamyków. On był od nich młodszy, a lepszy. Wygrał. Zaczęli w niego rzucać kamieniami. Jeszcze doszedł do domu.

– Jednego razu Icek pasł krowy z kolegami. Grali w kamyki. Icek wygrał. Zabili go chłopcy za to, że przegrali z Żydem. Tak go bili po krzyżu, po plecach, że chłopaczek umierał dwa dni. Był katolikiem i jak czuł na tym polu, że umiera, poprosił, żeby mu dali pocałować krzyżyk z Panem Jezusem. Podali mu krzyżyk z odwrotnej strony, był jeszcze na tyle przytomny, że go przekręcił i pocałował pasyjkę. Mama jednego z tych młodych morderców poszła do księdza, że Żyda nie można chować po katolicku.

*****

– Jego ojciec był w nsz. On nazwał mord „oczyszczeniem narodu ze śmieci”. Spytałem: „Co ty tu robisz w Ameryce, gdzie tylu Portorykańczyków, Żydów i innych narodowości? Wracaj żyć w oczyszczonym środowisku”.

Streszcza mi wywiad z księdzem Orłowskim w prasie polonijnej.

– Ksiądz opowiada o dwustu siedemdziesięciu niemieckich żołnierzach w mundurach lotnictwa (nie precyzuje, gdzie też wylądowali) i że jego parafianie żartują, jak to należy im się medal olimpijski za to, że zabili orczykami tylu Żydów.

Jego ojcu tak się tutaj ckni, że co dzień zapowiada, że wraca do Polski, bo chce umrzeć u siebie.

– Tłumaczę mu: „Tatko, przecież ksiądz cię nie pochowa”.

*****

– My nie chcemy nic – mówi znów po polsku rabin. I dopowiada, już po angielsku: – Oni myślą: Żydzi chcą nam zabrać domy. A my chcemy, żeby mordercy żałowali win, nie domów.

*****

– 10 lipca był świetną okazją do pojednania – stwierdza Leszek – ale w Jedwabnem ksiądz nie dopuścił do tego. Ty mi, rebe, powiedz: dlaczego tak się dzieje? Mamy jednego Boga, przyjęliśmy waszą wiarę, modlimy się do żydowskiej Matki Boskiej. Jak ksiądz Orłowski się nie boi, że jednego dnia stanie przed obliczem Boga?

Rabin: – Myślałem, żeby go o to zapytać, ale on nie zna odpowiedzi.

*****

– Cudowny człowiek. Mówił, że przygotowuje nową książkę, żeby sprostować książkę Grossa. Tłumaczył, że w zbrodni wzięło udział dwudziestu trzech chuliganów, a reszta mieszkańców była dobrymi, pobożnymi ludźmi.

Już wcześniej zauważyłam, że rabin ma inną wersję dla Polaków, inną dla Żydów. Ostatnio opowiedział mi historię, w którą nawet ja – osoba w tej sprawie skłonna do dostrzegania nieprzyjemnych faktów i wydawania surowych osądów – nie jestem w stanie uwierzyć. O tym, że tutejszy dyrektor LOT-u postanowił przetłumaczyć jego Jedwabieńską księgę… na polski i został za to wyrzucony z pracy.